Penetracje rzeczywistości
Jerzy Orawski
Dobra sztuka wymaga pewnego rodzaju walki, zmagania się z tworzywem, ale przede wszystkim z samym sobą. Jej pochodną jest piękno. To piękno nie dotyczy, a w każdym razie nie musi dotyczyć perfekcji, doskonałości czy nieskazitelności, ale czegoś znacznie głębszego.
„Fotografia ma niewiele wspólnego z rzeczami, które widzimy, a wszystko ze sposobem, w jaki je widzimy” – stwierdził niegdyś Elliott Erwitt.
Dopełnieniem tego stanowiska mogłyby stać się słowa Marii Anny Potockiej, która w tekście o fotograficznej pasji filozofa Romana Ingardena konstatowała: „Artysta nie rejestruje rzeczywistości, tylko ją przeczuwa i musi stworzyć obraz, żeby to przeczucie zamienić w istnienie”.
Tak jak dobra literatura sprawia, że odbieramy sprzeczne rzeczy w tym samym czasie, tak w sztukach wizualnych wydają się działać na odbiorcę metaforyczne rozpoznania rzeczywistości w fotografii Krzysztofa Szlapy.
Twórczość Krzysztofa Szlapy intrygowała mnie od dawna, od momentu, gdy przed laty po raz pierwszy miałem okazję spotkać się z jego wizją poznawania, badania i opisu świata. Mimo wyłaniających się z prac twórcy wyrazistych reguł postępowania, stanowiących spójny stylistycznie szkielet twórczości, zasadniczo nie istnieje u niego jednoznacznie rozumiany oraz konsekwentnie stosowany „system”, w obrębie którego dążyłby on do określonych efektów wizualnych, spajając w ramach tak ustalonych zasad własny dorobek twórczy.
Skłaniam się raczej ku stwierdzeniu, że poszukiwania autora Przemian w dużej mierze oparte są na solidnych filarach intuicji i swobody wypowiedzi w zakresie obszernego spektrum zainteresowań, takich jak natura, przestrzeń, światło, kondycja człowieka, byt, cielesność.
Twórczość Krzysztofa Szlapy nie poddaje się więc łatwo unifikacji i wkomponowania jej w ramy konkretnej konwencji czy stylu, z którymi byłaby wyraźnie utożsamiana. To bardzo istotny wyróżnik, rodzaj świadomie stosowanej, unikatowej „sygnatury” autora Punktu widokowego.
Justyna Budzik istotę fotografii Krzysztofa Szlapy odnalazła w słowie: „refleksja”.
W podobnym tonie, jeszcze na bardzo wczesnym etapie twórczości artysty pisała Krystyna Koziołek: „Jego fotografie nie dążą do zbudowania anegdoty, ale koncentrują się na studiowaniu znaczenia, które powstaje z zetknięcia w oku fotografa przedmiotów, którym obiektyw odbiera oczywistość i przekształca je w studium poetyckie.”
Jest więc bezspornie Krzysztof Szlapa wizualnym poetą, „kimś-kto-widzi”. Ale co to oznacza?
Poezja to redukcja, pomijanie „nadmiaru”, zagęszczanie idei, treści. To uproszczenie, a zarazem pogłębienie przekazu.
Dobrzy poeci „urzeczywistniają” przekaz, sprawiają, że jest on autentyczny, wiarygodny. Kreują przestrzeń myśli i odczuć, powodując, że zwyczajne staje się nadzwyczajnym. A odbiorca jest w nią wciągany, „spowalniany”, aby mógł ją wchłonąć.
Czasem bywa tak, jak to się wydarza na fotografiach Krzysztofa, że dzięki skupieniu się na szczególe, jesteśmy bardzo mocno zaangażowani w jakiś pozornie trywialny aspekt wizualnej opowieści, a potem nagle odkrywamy, że ma on znaczenie kluczowe dla całości przekazu.
Autor cyklu Scenografie od początku swej twórczej drogi niezwykle konsekwentnie odwołuje się do metafizyki i filozofii światła – bezcielesnego i niedotykalnego „eteru”, który daje życie Naturze. Przede wszystkim jednak Krzysztof Szlapa przemyśliwuje bogatą symbolikę światła jako istotę transcendencji, najwyższą formę eterycznego corpus spiritualis, boski lumen, z którego utkany jest wszechświat.
Tym samym, w oku autora Lux in Tenebris spotykają i ścierają się dwie tradycje wizualności; jedna o Arystotelesowskim rodowodzie – światło postrzegane zmysłowo, „okiem fizycznym” oraz wizja Platońska – światło odbierane „okiem duszy”, o silnych, mistycznych konotacjach.
To ważny punkt zaczepienia – uwspólniający, metaforyczny odnośnik dla praktycznie całej twórczości artysty.
Czego więc możemy oczekiwać, czego się spodziewać po odsłonie najnowszego cyklu katowickiego twórcy?
Fotograficzna opowieść Krzysztofa Szlapy – paradoksalnie – jedynie w niewielkim stopniu omiata „namacalną” rzeczywistość, pomimo że ta stanowi podstawowy budulec ukazanych przedstawień. Peryferyjne struktury miejskie, niezauważane na co dzień mikroświaty, określają przecież zasadniczy, wizualny trzon cyklu.
W istocie fotografie te ujawniają wyrazistą i bogatą symbolikę nie wyzbywając się wszak cech realności. W Scenografiach doszukamy się misternie konstruowanej, ledwie dostrzegalnej ambiwalencji obrazowych przedstawień. Istota tej ambiwalencji zasadza się na opozycji sensu dosłownego (realistyczny, dokumentalny wydźwięk prac) oraz paralelnego sensu symbolicznego (odniesienia metaforyczne), które Autor w ciekawy sposób potrafi zestroić. Dzięki zabiegowi „łączenia przeciwieństw” w koherentnym obrazie świata Scenografii przebija się na powierzchnię delikatne napięcie. To, jak się wydaje, stanowi „nieświadomy” klucz do odczytania cyklu.
Prymarne odniesienia cyklu zamknięte w formule: świat realny, powiązany z podstawowymi jakościami natury i kultury oraz metaforyczny, konstytuujący elementarne formy świadomości, karmią się nawzajem, dzięki czemu fotografie emanują w kierunku widza subtelną równowagą, jak również dostojnością, powagą a nawet monumentalnością z uwagi na skojarzenia związane z ikonicznym charakterem wielu prac zestawu. O tym ostatnim świadczyć mogą szczególne cechy i środki formalne po które sięga twórca, takie jak wyraźna redukcja lub wręcz brak klasycznej, linearnej perspektywy, centralna kompozycja, skoncentrowanie się na najistotniejszym obiekcie poprzez jego „wyizolowanie” dzięki frontalnej prezentacji.
Drobne, pozornie nieznaczące okruchy rzeczywistości składają się w obrazach Szlapy na pełnię intymnego imaginarium skonstruowanego z form wyodrębnionych z otaczającej rzeczywistości. Świat ów reprezentują bowiem rozmaite „odpryski” miejskiej infrastruktury wraz z wkomponowanymi weń oczodołami okien, realnymi lub fikcyjnymi obramowaniami drzwi, wyrazistymi, chłodnymi fakturami betonu, fałdami muru, powtarzalnymi, geometrycznymi strukturami z cegły czy pustaków, czy wreszcie labiryntów klaustrofobicznych zaułków bez wyjścia.
Taki obraz osacza. Taki obraz ściska za gardło. Nawet wówczas, gdy uświadomimy sobie obecność kojącej ręki natury otulającej „światy przedstawione” wielu prac.
Jednak Krzysztof Szlapa nie jest fotografem destrukcji, a wizualny nihilizm to cecha dalece mu obca. To fotograf nadziei, fotograf ukojenia. Tropiciel i demiurg światła w jednym. Monochromatyczne akordy światła i mroku w tych pracach cudownie się dopełniają a zarazem ze sobą rezonują.
Światło wylewające się z okien może przywoływać skojarzenia z otwarciem się na inną rzeczywistość, próbę jej eksploracji, do której po tej stronie życia de facto nie mamy dostępu. Inny sposób odczytania, bliższy realnemu porządkowi, ukrywa się za wyraźnym śladem obecności człowieka.
Jeśli wierzysz w Światło może nawet je znajdziesz – zdaje się nawoływać do nas artysta z głębokiej otchłani cienia.
W pracach Krzysztofa Szlapy, a zwłaszcza w niniejszym cyklu, musimy stawić czoła wyraźnie zaakcentowanej przemijalności wraz z towarzyszącym jej, dojmującym poczuciem pustki. Nie chodzi jedynie o ulotność egzystencji, rozpad, uwiąd w znaczeniu stricte materialnym, reprezentowanym przez te obrazy i rozumianym jako destrukcję samego „tworzywa” podlegającego nieubłaganej entropii.
Okazuje się, iż przemijalność i pustka same w sobie mogą stać się „budulcem” i zarazem sensem obrazu. U Szlapy objawia się to poprzez antynomię twórczego sprzeciwu i zarazem pogodzenia ze światem, naturą, nieubłaganą koleją rzeczy. Taka kategoria „mentalnej”, biegunowej polaryzacji daje siłę napędową i nadaje charakterystyczny, narracyjny ton całemu cyklowi.
Twórca „uwodzi” swym przekazem odbiorcę, począwszy od doznań poznawczych (elementy architektury) – poprzez jakości zmysłowe – aż do głęboko duchowych, niemal eschatologicznych akcentów, ale nie w rozumieniu stricte religijnym, lecz jako swoisty pewnik, punkt odniesienia, niewyrażalny w inny sposób.
Powstaje jednak pytanie: na ile możliwa jest penetracja „głębokiej” rzeczywistości za pośrednictwem materialnego obrazu?
Być może niemało zależy od specyfiki i ostatecznie akceptacji „prywatnego”, autorskiego języka przez odbiorcę. Taka korespondencja nie rodzi się oczywiście na zawołanie. Jednak tylko wówczas pozwalamy ekspresji twórczej jaźni sięgać mocno w głąb, uderzać w najczulsze struny poznawczego DNA. Nie chodzi przy tym o ujawnienie uniwersalnej, „globalnej” prawdy. Raczej mowa jest o „przygodnej” wartości sensotwórczej, doświadczanej w skali jednostki, w akcie „odkrywania” własnego świata z okruchów istniejącego.
Nie ma wątpliwości, że artysta umiejętnie prowadzi nas przez pogranicze między faktem a fikcją, fizycznością a niematerialnością. Przy okazji zszywając razem owe komplementarne rzeczywistości.
Istnieje jeszcze jedna, być może ukryta głębiej pod powierzchnią, lecz równie ważna idea zamknięta w trzewiach tego zestawu.
Pozornie nieistotne, pofragmentowane elementy miejskiej tkanki, stanowiące zarazem pewien miraż czy ułudę, rodzaj Baudrillardowskiego symulakrum – trwałego i zarazem niezwykle plastycznego – z odrębną, hiperrealistyczną prawdą, stanowią zaledwie scenografię, tło opowieści. Opowieści o kondycji współczesnego człowieka – zagubionego, nieobecnego, nieszczęśliwego „technokraty”. Chociaż – paradoksalnie – jego absencja w całym cyklu jest wymowna. Na obrazach widzimy przecież puste, nieme przestrzenie, pozbawione obecności ludzkiej postaci. Jego egzystencja jest jednak wyraźnie zamanifestowana i symbolicznie ukazana dzięki światłu, subtelnie dawkowanemu i delikatnie wylewającemu się z okien, załomów, szpar, szczelin czy bezpośrednio z lamp. W ten sposób autor w metaforyczny sposób stara się wyrazić logikę ludzkiego losu.
Kolejne pytanie, tym razem ogólnej natury, warte głębszego namysłu brzmi: czy w cyklu Scenografie mamy do czynienia z permanentnym poszukiwaniem, refleksją, wątpliwościami a nawet z przekazem dotykającym beznadziei ludzkiej egzystencji? A może z rozziewem czy nawet konfliktem między „ja” fotografującym (intelekt) a „ja” czującym?
Zaryzykować można pogląd, że prezentowany cykl nie jest zanurzony par excellence w emocjach buzujących, kotłujących się czy wręcz eksplodujących w trzewiach podmiotu. Nie jest to też zestaw o nostalgicznej proweniencji. Raczej w autorskich poszukiwaniach zawarty jest pierwiastek esencjalnej „prawdy (prze)życia”, bliski poszukiwaniu drogi ku transcendencji przekraczającej ograniczenia emocji i myśli. A to nie to samo, co konstruowanie „jednowymiarowego”, i bywa, że nieraz złudnego obrazu, opartego wyłącznie o intuicje związane z wewnętrznymi stanami psychicznymi.
Prawdy, do której artysta asymptotycznie, poprzez wielość spojrzeń i prób cięcia rzeczywistości próbuje się zbliżyć. Wie jednak doskonale, że nie istnieje jednolita, monolityczna, niepodważalna PRAWDA. Zdaje sobie sprawę, że ona zawsze będzie niedookreślona, rozmyta, wymykająca się rozszyfrowaniu. Czym silniejsza chęć poznania, skoncentrowania na celu, wola zbliżenia do jądra własnej tożsamości, tym bardziej mglista, zagmatwana odpowiedź. To wynika z samej natury rzeczywistości, a „wielkości” o których mowa – jak powiedzieliby fizycy – zwyczajnie ze sobą nie komutują.
Z żelazną konsekwencją trzymam się więc intuicji nieodmiennie towarzyszącej mi od czasu pierwszego spotkania ze sztuką fotografii Krzysztofa Szlapy – intuicji, którą można by skwitować stwierdzeniem Andrzeja Lachowicza: „Sztuka jest próbą odwzorowania rzeczywistości. Rzeczywistość dziejąca się w nas i poza nami jest układem nieskończenie złożonym i zmiennym.”
Taki rodzaj licentia photographica, dopuszczający odstępstwo od utartych reguł, a czasami pójście na przekór, pod prąd modom i trendom, wydaje się mocno uwiarygadniać i umacniać pojmowanie sztuki przez katowickiego artystę.